niedziela, 29 grudnia 2013

Ratownik w kurtce albo Gwiazdy Egeru

Po dłuższej przerwie, spowodowanej zawirowaniami w życiu osobistym i zawodowym, powracam do relacji z moich zachwytów.


Dziś będzie o Egerszalók. Miejscowość położona na północy Węgier, kilka kilometrów od Egeru, znana z gorącego źródła i krajobrazu, jaki to źródło tworzy. Otóż gorąca woda o wysokiej zawartości wapnia po wypłynięciu na powierzchnię zostawia na niej osad, który wygląda mniej więcej tak:




Osad sprawia wrażenie śniegu lub lodu, co w połączeniu z parującą wodą o temperaturze ok. 60 stopni wprowadza zmysły w błąd i tworzy zadziwiające wrażenie, że gorąca woda obmywa lodowy brzeg. Z czasów studenckich pamiętam w tym miejscu coś w rodzaju jeziorka czy sadzawki, w której można było się pomoczyć, a potem przysiąść na pseudo-lodowym brzegu. Od tego czasu wiele się zmieniło, przy ujściu wody zbudowano wielki hotel, którego częścią jest, a jakże, kompleks spa (bilet całodobowy 4900 HUF, czyli jakieś 70-80 zeta, słowem niemało), zaś jedyną wadą hotelowego kąpieliska jest to, że (jak usłyszeliśmy „właśnie przekroczono limit wejść i na razie nie wpuszczają nikogo, może za godzinę". Nie chcieliśmy czekać godzinę, więc wróciliśmy do domu i ponownie przypuściliśmy atak po zmierzchu, jednak do basenu wciąż (a może ponownie) nie wpuszczano gości, tak więc pożegnaliśmy luksus i skierowaliśmy kroki w przeciwną stronę. Otóż tuż obok hotelowego spa działa odkryty kompleks basenów żywcem wyjęty z początku lat 90, który okazał się dużo bardziej gościnny, niż nie-wiem-ilu-gwiazdkowy hotel. Basen (nazwany pieszczotliwie przez J. "pocsolya", czyli kałużą) korzysta dokładnie z tej samej wody, co wyżej wspomniane spa, jednak zachowuje dumnie tradycje węgierskich basenów, które ja pamiętam ze studiów, czyli późnych lat 90, a J. z dzieciństwa, czyli z 80, odbyliśmy więc nostalgiczną podróż w czasie
Po kolei:
  • kompleks składa się z trzech baseników o temperaturze 35, 37 i 38 stopni, w żadnym więc się nie pływa, tylko moczy;
  • pan ratownik przechadza się po obiekcie ubrany od stóp do głów, łącznie z kurtką. Mam podejrzenia, że jakby ktoś się zaczął topić, to zanim ratownik się wyswobodzi ze wszystkich warstw, to już nie będzie trzeba się spieszyć...
  • ponieważ temperatura powietrza wynosiła około 7 stopni, wrażenie było jak ze skandynawskiego filmu – dużo pary, ludzie w basenach zanurzeni po samą szyję, piją, gadają, flirtują, gestykulują, a wszystko to we wszechobecnym zapachu wody leczniczej, czyli po naszemu zgniłego jaja;
  • no właśnie – piją – krawędź basenu obstawiona puszkami z piwem z nadreprezentacją marek czeskich i słowackich. Sami ulegliśmy pokusie i w czasie moczenia się w 38 stopniach chłodziliśmy się Złotym Bażantem. Prawdziwie twardzi zawodnicy łoili palinkę.
  • przebieralnie i toalety zorganizowano w kontenerach albo drewnianych budkach, absolutnie bezpretensjonalnie i bez dbałości o szczegóły;
  • najbardziej oblężonym miejscem całego mini-kompleksu basenowego była drewniana budka obwieszona lampkami choinkowymi mieszcząca bar. Stąd brało się rzeczonego Złotego Bażanta oraz zamawiało langosze, które panie na miejscu smażyły, a gdy skończyły, jedna wystawiała głowę przez brzwi i krzyczła "dwa langoszeeee ze śmietaaaaną i czosnkieeeem".
  • W kolejce do baru stali demokratycznie ci, co dopiero dotarli na basen (to ci okutani w czapki i szaliki) i ci, co zgłodnieli w trakcie kąpieli (ci w klapkach i kąpielówkach, ociekający wodą)
    Podsumowując – picie zimnego piwa będąc zanurzonym w gorącej wodzie, pod gołym niebem, po zmroku, pod koniec grudnia – bezcenne. Równać się z nim może jedynie jedzenie langoszy (których od lat nie jadam, bo za tłuste) pod prowizorycznym dachem drewnianego baru, w mokrym kostiumie kąpielowym.

Smaczku całej rozrywce dodaje fakt, że na basen poszliśmy pieszo, na przełaj, przez pola, wracaliśmy natomiast w kompletnej ciemności, co spowodowało, że zgubiliśmy się dwukrotnie i gdyby nie mapa w tablecie, chyba nigdy nie znaleźlibyśmy drogi powrotnej. Wyobraźcie sobie – dwie osoby, z wielkim plecakiem wypełniony mokrymi ręcznikami, lezą przez pola (i pisząc pola mam na myśli pola, czyli zaoraną ziemię), potykają się o bruzdy i świecą sobie Ipadem. W krzakach coś szeleści, z oddali słychać pojedyncze wrzaski dzikich ptaków, facet robi się trochę nerwowy (J.), a dziewczyna (ja) przypomina sobie film Blair Witch Project i zastanawia się, jak on się właściwie skończył. Droga miała raptem dwa kilometry. Szliśmy równą godzinę. Fakt, że w ogóle doszliśmy do domu, uczciliśmy winem Egri Csillag 2012 z winnicy Gála Tibora (polecam zapamiętać winnicę, bo wino przednie).