Przy okazji śmierci gitarzysty György'a Pribila,o której przeczytałam w prasie, dowiedziałam się, że istnieje węgierski zespół Kimnowak. Zwróciło to moją uwagę z powodu zbieżności nazwy z polską formacją Kim Novak.
Węgierski Kimnowak to muzycy w tej chwili w średnim wieku, zaczynali w latach '80, grają mniej więcej tak: http://www.youtube.com/watch?v=4GzAk60SIS4&feature=player_detailpage
Na moje ucho trochę podobny styl do starego Myslovitz.
I dla porównania, polskie Kim Novak:
http://www.youtube.com/watch?v=4GzAk60SIS4&feature=player_detailpage
Szukając dalszych zbieżności trafiłam też na grupy o nazwach Punk Floid i Punk Floyd, nie zapominając oczywiście o naszej rodzimej Pink Freud, która towarzyszy mi wiernie na obczyźnie:
http://www.youtube.com/watch?v=G3mSX-pXTSA&list=PL91C207B757AD15A5
niedziela, 27 października 2013
Budapest Aszfalt Projekt
Dzięki blogowi nieocenionego Jeża Węgierskiego (http://jezwegierski.blox.pl/html) odkryłam ostatnio Budapest Aszfalt Projekt, w skrócie BUPAP.
Jest to grupa zapaleńców, która organizuje wycieczki tematyczne do Budapeszcie, tu znajdziecie ich anglojęzyczną stronę.
Tematyka wycieczek daleka od turystycznego standardu zamykającego się w obiektach typu zamek - Plac Bohaterów - ulica Váci - Parlament i raczej nie przeznaczona dla tych, którzy odwiedzają miasto po raz pierwszy. Raczej dla freaków, którzy z uwagą będą słuchać, co podawano na obiad w dwudziestoleciu międzywojennym w dni, w które przychodziła praczka i co to był "dzienniczek służącej".
Jak można się domyślić po przytoczonych przykładach - tak, wzięłam udział w spacerze pt. "Puder i mydło - gdzie kąpał się peszteński mieszczanin". Temat na pierwszy rzut oka nudnawy, ale postanowiłam spróbować i okazało się to strzałem w dziesiątkę! Tematyka skupiona na codziennym życiu, daleka od historycznych faktów podawanych przez podręczniki. Dla socjologa, antropologa czy hungarofila - bezcenna.
Rzutem na taśmę poszliśmy jeszcze z M, czy raczej pojechaliśmy, bo tym razem wycieczka była rowerowa, na spacer "Zamiast mitów - 56", czyli przejazd pomiędzy tymi punktami miasta, które odegrały największą rolę w powstaniu w 1956. Dotychczas żyłam w błędnej świadomości, że wszystkie pomniki z poprzedniej epoki zostały grzecznie przetransportowane do Parku Pomników (http://www.mementopark.hu/), ale dowiedziałam się, że nie wszystkie. Stalin nie miał tyle szczęścia, przyciągnęli do na plac Lujzy Blahy i roznieśli na kawałki.
Już zacieram ręce na kolejne wycieczki BUPAP-u, szczególnie te poświęcone street artowi i Żydom.
Jest to grupa zapaleńców, która organizuje wycieczki tematyczne do Budapeszcie, tu znajdziecie ich anglojęzyczną stronę.
Tematyka wycieczek daleka od turystycznego standardu zamykającego się w obiektach typu zamek - Plac Bohaterów - ulica Váci - Parlament i raczej nie przeznaczona dla tych, którzy odwiedzają miasto po raz pierwszy. Raczej dla freaków, którzy z uwagą będą słuchać, co podawano na obiad w dwudziestoleciu międzywojennym w dni, w które przychodziła praczka i co to był "dzienniczek służącej".
Jak można się domyślić po przytoczonych przykładach - tak, wzięłam udział w spacerze pt. "Puder i mydło - gdzie kąpał się peszteński mieszczanin". Temat na pierwszy rzut oka nudnawy, ale postanowiłam spróbować i okazało się to strzałem w dziesiątkę! Tematyka skupiona na codziennym życiu, daleka od historycznych faktów podawanych przez podręczniki. Dla socjologa, antropologa czy hungarofila - bezcenna.
Rzutem na taśmę poszliśmy jeszcze z M, czy raczej pojechaliśmy, bo tym razem wycieczka była rowerowa, na spacer "Zamiast mitów - 56", czyli przejazd pomiędzy tymi punktami miasta, które odegrały największą rolę w powstaniu w 1956. Dotychczas żyłam w błędnej świadomości, że wszystkie pomniki z poprzedniej epoki zostały grzecznie przetransportowane do Parku Pomników (http://www.mementopark.hu/), ale dowiedziałam się, że nie wszystkie. Stalin nie miał tyle szczęścia, przyciągnęli do na plac Lujzy Blahy i roznieśli na kawałki.
Już zacieram ręce na kolejne wycieczki BUPAP-u, szczególnie te poświęcone street artowi i Żydom.
sobota, 19 października 2013
pokaz fontann
Idzie sobie człowiek pobiegać po Wyspie Małgorzaty i natyka się znienacka na pokaz fontann:
http://www.youtube.com/watch?v=tfO2yls4Tbw
http://www.youtube.com/watch?v=tfO2yls4Tbw
piątek, 18 października 2013
Co może być narodowe?
"Pytanie to w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało".
Zastanawialiście się kiedyś, co może być narodowe? No jasne, hymn narodowy, zgromadzenia narodowe, powstanie narodowe i parę innych podniosłych rzeczy. To w Polsce. Bo na Węgrzech narodowe może być wszystko. Nawet sklep z papierosami. Otóż od kilku miesięcy papierosów czy tytoniu nie można kupić w spożywczaku, na stacji benzynowej czy w kiosku, tylko w sklepie tytoniowym. Narodowym, rzecz jasna. Logo wygląda tak:
Nazwa głosi, że to "narodowy sklep z tytoniem", w dolnej części znaku obecne są kolory narodowe, a Węgrzy w zwyczajnej rozmowie między znajomymi używają pełnej nazwy, nie skracając jej po prostu do "sklepu z tytoniem". Dziś zostałam zaczepiona na ulicy pytaniem "Nie widziałaś gdzieś po drodze narodowego sklepu z tytoniem?"
Ba, narodowa może być nawet moja dzisiejsza kolacja, no jak inaczej nazwać posiłek złożony z "bochenka naszego narodu" i serka o "całkowicie węgierskim smaku"?
Zastanawialiście się kiedyś, co może być narodowe? No jasne, hymn narodowy, zgromadzenia narodowe, powstanie narodowe i parę innych podniosłych rzeczy. To w Polsce. Bo na Węgrzech narodowe może być wszystko. Nawet sklep z papierosami. Otóż od kilku miesięcy papierosów czy tytoniu nie można kupić w spożywczaku, na stacji benzynowej czy w kiosku, tylko w sklepie tytoniowym. Narodowym, rzecz jasna. Logo wygląda tak:
Nazwa głosi, że to "narodowy sklep z tytoniem", w dolnej części znaku obecne są kolory narodowe, a Węgrzy w zwyczajnej rozmowie między znajomymi używają pełnej nazwy, nie skracając jej po prostu do "sklepu z tytoniem". Dziś zostałam zaczepiona na ulicy pytaniem "Nie widziałaś gdzieś po drodze narodowego sklepu z tytoniem?"
Ba, narodowa może być nawet moja dzisiejsza kolacja, no jak inaczej nazwać posiłek złożony z "bochenka naszego narodu" i serka o "całkowicie węgierskim smaku"?
czwartek, 17 października 2013
23 października
I jak co roku zbliża się 23 października - dzień święta narodowego na Węgrzech upamiętniającego powstanie z 1956 roku. I jak co roku odbędą się marsze środowisk z przeciwnych stron politycznej sceny.
Dwa lata temu przeciwnicy obecnego (wciąż) rządu nagrali piosenkę i nakręcili klip pod tytułem "Nem tetszik a rendszer", czyli "Nie podoba mi się system", w którym wyliczają, co im się w kraju nie podoba.
Nem tetszik a rendszer.
Co się nie podobało? To, że dyplomy ukończenia szkół nie mają żadnej wartości, ze Węgrzy muszą emigrować, że wszyscy się boją, że "w moim imieniu robią głupoty", że biedni muszą za wszystko płacić, itd, itd. Moją ulubioną frazą z tekstu jest zaczerpnięte z Madácha "Sok az az eszkimó, kevés a fóka" ("Wielu Eskimosów, mało fok"), tutaj w brzmieniu "Kevés az eszkimó, kevés a fóka" (więc i Eskimosów i fok mało)
W tym roku manifestacja otrzymała tytuł "A szabadság összeköt 1956-2013", czyli "Wolność łączy 1956-2013", link do wydarzenia tutaj.
Zdjęcie w tle przedstawia między innymi transparenty z napisami "MINIszterelnök", czyli "MINIpremier" (Miniszterelnök to po węgiersku premier) oraz "Rezsimcsökkentés", co jest bardzo zgrabną grą słowną z użyciem głównego hasła używanego obecnie przez rząd, czyli "rezsicsökkentés" - zmniejszenie opłat za mieszkanie (za gaz, wodę, etc). "Rezsimcsökkentés" zatem to poluzowanie reżimu.
Przypomnę tylko, że w roku 2006 zorganizowano prezentację pojazdów, które zostały wytoczone na ulice pięćdziesiąt lat wcześniej. Wieść gminna głosi, że jeden z bardziej żywotnych kombatantów pamiętających jeszcze, jak się uruchamia czołg, zrobił to ku uciesze gawiedzi i przerażeniu służb porządkowych.
Znalazło to od razu oddźwięk w literaturze. Noémi Szécsi w powieści "Utolsó kentaur" opisuje to następująco (tłumaczenie moje):
Dwa lata temu przeciwnicy obecnego (wciąż) rządu nagrali piosenkę i nakręcili klip pod tytułem "Nem tetszik a rendszer", czyli "Nie podoba mi się system", w którym wyliczają, co im się w kraju nie podoba.
Nem tetszik a rendszer.
Co się nie podobało? To, że dyplomy ukończenia szkół nie mają żadnej wartości, ze Węgrzy muszą emigrować, że wszyscy się boją, że "w moim imieniu robią głupoty", że biedni muszą za wszystko płacić, itd, itd. Moją ulubioną frazą z tekstu jest zaczerpnięte z Madácha "Sok az az eszkimó, kevés a fóka" ("Wielu Eskimosów, mało fok"), tutaj w brzmieniu "Kevés az eszkimó, kevés a fóka" (więc i Eskimosów i fok mało)
W tym roku manifestacja otrzymała tytuł "A szabadság összeköt 1956-2013", czyli "Wolność łączy 1956-2013", link do wydarzenia tutaj.
Zdjęcie w tle przedstawia między innymi transparenty z napisami "MINIszterelnök", czyli "MINIpremier" (Miniszterelnök to po węgiersku premier) oraz "Rezsimcsökkentés", co jest bardzo zgrabną grą słowną z użyciem głównego hasła używanego obecnie przez rząd, czyli "rezsicsökkentés" - zmniejszenie opłat za mieszkanie (za gaz, wodę, etc). "Rezsimcsökkentés" zatem to poluzowanie reżimu.
Przypomnę tylko, że w roku 2006 zorganizowano prezentację pojazdów, które zostały wytoczone na ulice pięćdziesiąt lat wcześniej. Wieść gminna głosi, że jeden z bardziej żywotnych kombatantów pamiętających jeszcze, jak się uruchamia czołg, zrobił to ku uciesze gawiedzi i przerażeniu służb porządkowych.
Znalazło to od razu oddźwięk w literaturze. Noémi Szécsi w powieści "Utolsó kentaur" opisuje to następująco (tłumaczenie moje):
"Kropotkin
zatrzymał się na przystanku tramwaju 47 na placu Deáka,
bo stamtąd miał całkiem
ciekawy widok. Na ulicy Bajcsy-Zsilinszky'ego,
naprzeciwko grupy, w
której walczył Machno, stali policjanci uzbrojeni w tarcze, zaś z
bocznej ulicy
obserwowały ich setki
gapiów. W parku urządzonym w miejscu zburzonych bud na placu Deáka
zorganizowana była wystawa ku czci rewolucji,
złożona z obrazów
przedstawiających ciemiężycieli i bojowników o wolność. Treść
wystawy miała niebezpiecznie wiele analogii z aktualną sytuacją, atmosfera była tak naelektryzowana, że aż iskrzyło. Napis WOLNOŚĆ ułożony z liter
wielkości człowieka i czołg z epoki oddany w ręce młodzieży
czekały tylko w napięciu, aż przyjdzie im odegrać swoją rolę.
Bakunin
już dał znać, że niedługo przyjedzie, Kropotkin zadzwonił więc
do Emmy Goldman, z którą od lata stanowili parę. Chociaż czuł,
że jego starania nie przyniosą należytego efektu, to jednak chciał
dzielić przeżycia z ukochaną kobietą.
- Gdzie
możemy się spotkać? Musisz to zobaczyć!
- Nie
mogę przyjechać do Pesztu. Mama rano zawiozła mnie do Budy, do
babci.
- No
i? Urwij się.
- Zabroniła
mi. W Peszcie jest teraz niebezpiecznie.
- Nie
rozśmieszaj mnie. To bzdura. - powiedział zdenerwowany Kropotkin i
pomyślał o matce Emmy Goldman, którą w myślach nazywał już
„głupią matką Emmy”. Dotychczas wszystkie dziewczyny miały
„urocze mamy”, ale to już się skończyło, od teraz każda
kobieta ma „głupią matkę”.
- Dobra,
więc nie przejdziesz do historii, do cholery! - warknął do
telefonu i się rozłączył. Ale później, obserwując krążące
w powietrzu helikoptery i czarne postaci stojące na dachach, wysłał
jej parę miłosnych SMS-ów.
Bakunin
nie dotarł. Zatrzymał się w miejscu, z którego mógł obserwować
potyczkę grupy anarchistów z policją i nie chciał się stąd
ruszać. Kropotkin patrzył oczarowany, jak walczący zabierają
białe litery napisu WOLNOŚĆ,
znajdującego się koło straży pożarnej i budują z nich barykadę.
Robiło się coraz ciekawiej, więc ignorując zdrowy rozsądek
(mieli telefony
u różnych operatorów) zadzwonił do Bakunina i zdali sobie długą
relację z tego, co się u nich dzieje. Bakunin powiedział, że ze
swojego punktu obserwacyjnego widzi Machno w swetrze w paski, w
którym wygląda jak Pszczółka Maja (Machno zdjął kurtkę, pod
nią miał gruby sweter z rodzaju takich, w jakich chodzi się latem
i zimą), jak śmiejąc się, drażni policjantów, prawdopodobnie
rzucając grubymi słowami i rewolucyjnymi sloganami,
a w ręku ściska kawałek bruku.
Jeszcze
nie zdążyli się rozłączyć, gdy czołg ruszył.
- Cholera,
cholera, cholera! - wrzeszczał do telefonu Kropotkin, który stał
bliżej. Później Bakunin często powtarzał, że całe życie
będzie żałował, iż nie mógł zobaczyć, jak czołg pokonał
kilka metrów przy akompaniamencie krzyku tłumu. Zanim się
zorientował, w pojeździe skończyła się benzyna i stanął.
Nagle
wydarzenia przyspieszyły. Policjanci, otrzymawszy rozkaz lub po
prostu straciwszy cierpliwość, przystąpili do ataku. Wojna
pozycyjna dobiegła końca, postaci w kominiarkach, dzierżące
tarcze z pleksi ruszyły na gestykulującą przed ich nosami grupę,
na gapiów za ich plecami i na rozchodzących się już uczestników
zgromadzenia na placu Astoria.
Kropotkin
nie wierzył własnym oczom, że racjonalni ludzie władzy działają
w tak irracjonalny sposób i traktują tak samo i smutnych
uczestników zgromadzenia i jego przeciwników
i zwykłych gapiów. Ale nie było czasu na niedowierzanie, bo nad
głowami właśnie rozpylono
gaz łzawiący.
Na
wpół oślepiony wsiadł na rower. Zawahał się, kołatało mu w
głowie pytanie, co stało się z innymi? Chciał być z nimi. Ale za
nim już kłębił się dym, świszczały gumowe pociski, ludzie
biegali. Odezwała się w nim potrzeba ucieczki. Znów wskoczył na
rower, ale samotne przechodzenie przez to dające siłę przeżycie,
przez to poczucie, że stoi po stronie sprawiedliwości i walczy o
wolność, byłoby męką. Kręcił się, prychał, śmiał się
histerycznie."
poniedziałek, 7 października 2013
Najnowszy film Jánosa Szásza
Niedawno na ekrany węgierskich kin trafił najnowszy obraz Jánosa Szásza. Reżyser znany jest części polskich widzów, wystarczy przypomnieć jego "Braci Witmanów" ("Witman fiúk") z 1997 roku ze świetną rolą Dominiki Ostałowskiej oraz późniejsze "Opium: dziennik kobiety szalonej" ("Ópium: egy elmebeteg nő naplója"), pokazywane na Festiwalu Nowe Horyzonty w 2008 roku.
Ostatni obraz Szásza nosi tytuł ""A nagy füzet", czyli "Duży zeszyt". Tytułowy przedmiot zostaje sprezentowany kilkuletnim bliźniakom przez ojca (bardzo dobra rola znanego z "Festen" Ulricha Thomsena, który pojawił się też w wyżej wspomnianym "Opium"), gdy ten, w pierwszej połowie lat czterdziestych, wyrusza na wojnę. Chłopcy mają zapisywać w notesie wszystko, co się u nich dzieje, co usłyszą, zobaczą, czego się dowiedzą, słowem ma być namiastką rodzica podczas jego, któż wie jak długiej, nieobecności. Jak można wnosić z czasów, w których rozgrywa się historia, wydarzenia, które za chwile staną się udziałem bliźniaków, nie należą do łatwych. Wystarczy wspomnieć, że zostają przez matkę umieszczeni na wsi, u babki, która mimo, że widzi ich pierwszy raz w życiu, nie znosi z całego serca od pierwszej minuty, racjonuje pożywienie i nie zwraca się do chłopców inaczej niż "sukinsynu". Widz nie wie, co wydarzyło się w przeszłości w tej rodzinie, ale cokolwiek to nie było, musiało być przerażające. Taka nienawiść nie rodzi się z powodu błahostek.
Bracia (co znamienne, przez cały film nie dowiadujemy się nawet, jak mają na imię) sumiennie wypełniają przyrzeczenie dane ojcu i zapełniają kolejne strony zeszytu opisami potwornej codzienności i rysunkami żołnierza strzelającego do ofiary (nie żałują przy tym czerwonej kredki i kolejne etapy rozwoju sytuacji szkicują w samym roku kartek, tak aby przy szybkim przekartkowaniu stworzyć wrażenie animacji). Gdy w akcie zemsty zabijają najpiękniejszego kurczaka babki, z niemałą satysfakcją wklejają do zeszytu zakrwawione pióra.
Dla miłośników Jánosa Szásza kolejne potwierdzenie jego niezłej formy, dla nieznających jego filmów - mocne uderzenie. Film na razie nie do zobaczenia w Polsce, ale zdajmy się na Romana Gutka. Tu znajdziecie trailer.
Ostatni obraz Szásza nosi tytuł ""A nagy füzet", czyli "Duży zeszyt". Tytułowy przedmiot zostaje sprezentowany kilkuletnim bliźniakom przez ojca (bardzo dobra rola znanego z "Festen" Ulricha Thomsena, który pojawił się też w wyżej wspomnianym "Opium"), gdy ten, w pierwszej połowie lat czterdziestych, wyrusza na wojnę. Chłopcy mają zapisywać w notesie wszystko, co się u nich dzieje, co usłyszą, zobaczą, czego się dowiedzą, słowem ma być namiastką rodzica podczas jego, któż wie jak długiej, nieobecności. Jak można wnosić z czasów, w których rozgrywa się historia, wydarzenia, które za chwile staną się udziałem bliźniaków, nie należą do łatwych. Wystarczy wspomnieć, że zostają przez matkę umieszczeni na wsi, u babki, która mimo, że widzi ich pierwszy raz w życiu, nie znosi z całego serca od pierwszej minuty, racjonuje pożywienie i nie zwraca się do chłopców inaczej niż "sukinsynu". Widz nie wie, co wydarzyło się w przeszłości w tej rodzinie, ale cokolwiek to nie było, musiało być przerażające. Taka nienawiść nie rodzi się z powodu błahostek.
Bracia (co znamienne, przez cały film nie dowiadujemy się nawet, jak mają na imię) sumiennie wypełniają przyrzeczenie dane ojcu i zapełniają kolejne strony zeszytu opisami potwornej codzienności i rysunkami żołnierza strzelającego do ofiary (nie żałują przy tym czerwonej kredki i kolejne etapy rozwoju sytuacji szkicują w samym roku kartek, tak aby przy szybkim przekartkowaniu stworzyć wrażenie animacji). Gdy w akcie zemsty zabijają najpiękniejszego kurczaka babki, z niemałą satysfakcją wklejają do zeszytu zakrwawione pióra.
Dla miłośników Jánosa Szásza kolejne potwierdzenie jego niezłej formy, dla nieznających jego filmów - mocne uderzenie. Film na razie nie do zobaczenia w Polsce, ale zdajmy się na Romana Gutka. Tu znajdziecie trailer.
niedziela, 6 października 2013
Pchli targ
Poproszona przez E. o znalezienie starych czasopism skierowałam się w stronę Városliget, gdzie od lat, na terenie Petőfi Csarnok, działa targ staroci.
Drugim motywem wizyty była potrzeba kupienia lustra. Zwykłego, dużego, ściennego lustra obejmującego całą sylwetkę. Starałam się nie myśleć, jak je potem przetransportuję na rowerze przez pół miasta, przyjmując metodę wyznaczania celów pośrednich - na razie mam kupić lustro, kolejnymi wyzwaniami będę się martwić, jak się uporam z tym.
Na pchlim targu, jak to na pchlim targu, można kupić wszystko. Albo prawie. Na pewno to, co następuje: niekompletne puzzle, komputery z lat osiemdziesiątych, kołdry, wieszaki, rozwiązane krzyżówki, kalendarze sprzed dekady, zegary, misie bez oka, książki od dziewiętnastowiecznych po współczesne, monety i banknoty, lekarstwa, pisma porno, lalki bez nogi, zdjęcia przodków, ramy do obrazów, długopisy, komiksy, kable sieciowe, znaczki pocztowe, telefony komórkowe - przegląd modeli z ostatnich dwudziestu lat, koraliki luzem, maszyny do pisania, koniki na biegunach, keybordy, znaczki "wzorowy pracownik", szydełkowe serwety, paszporty brytyjskie i amerykańskie (kompletne, ze zdjęciem i wszystkimi danymi), na wpół zużyte opakowania kosmetyków, filiżanki, aparaty fotograficzne, ołówki na wkład, obrazy, kartki pocztowe już wypisane i doręczone, sztućce w kompletach i luzem, garnki, układanki, ordery, komiksy, zeszyty szkolne, buty (nadające się jedynie na aukcję na Allegro pt "superbuty zejściowe do piwnicy"), klocki, wózki dla lalek, domki dla Barbie, skakanki, telewizory, piloty, sznurówki, meble, walizki, czasopisma dla E.
Czego na pewno nie można kupić? Lustra. Zwykłego, dużego, ściennego lustra obejmującego całą sylwetkę.
Drugim motywem wizyty była potrzeba kupienia lustra. Zwykłego, dużego, ściennego lustra obejmującego całą sylwetkę. Starałam się nie myśleć, jak je potem przetransportuję na rowerze przez pół miasta, przyjmując metodę wyznaczania celów pośrednich - na razie mam kupić lustro, kolejnymi wyzwaniami będę się martwić, jak się uporam z tym.
Na pchlim targu, jak to na pchlim targu, można kupić wszystko. Albo prawie. Na pewno to, co następuje: niekompletne puzzle, komputery z lat osiemdziesiątych, kołdry, wieszaki, rozwiązane krzyżówki, kalendarze sprzed dekady, zegary, misie bez oka, książki od dziewiętnastowiecznych po współczesne, monety i banknoty, lekarstwa, pisma porno, lalki bez nogi, zdjęcia przodków, ramy do obrazów, długopisy, komiksy, kable sieciowe, znaczki pocztowe, telefony komórkowe - przegląd modeli z ostatnich dwudziestu lat, koraliki luzem, maszyny do pisania, koniki na biegunach, keybordy, znaczki "wzorowy pracownik", szydełkowe serwety, paszporty brytyjskie i amerykańskie (kompletne, ze zdjęciem i wszystkimi danymi), na wpół zużyte opakowania kosmetyków, filiżanki, aparaty fotograficzne, ołówki na wkład, obrazy, kartki pocztowe już wypisane i doręczone, sztućce w kompletach i luzem, garnki, układanki, ordery, komiksy, zeszyty szkolne, buty (nadające się jedynie na aukcję na Allegro pt "superbuty zejściowe do piwnicy"), klocki, wózki dla lalek, domki dla Barbie, skakanki, telewizory, piloty, sznurówki, meble, walizki, czasopisma dla E.
Czego na pewno nie można kupić? Lustra. Zwykłego, dużego, ściennego lustra obejmującego całą sylwetkę.
wtorek, 1 października 2013
Cmentarz Farkasréti
Dziś będzie nostalgicznie.
Jeden z najładniejszych i klimatycznych cmentarzy, jakie kiedykolwiek widziałam - Farkasréti Temető, położony w Budzie (autobus 8, przystanek Farkasréti Temető).
Zachwyca przede wszystkim ilością zieleni i szerokimi alejkami, które tworzą iluzję parku, a nie jedynie miejsca pochówku. Iluzje podtrzymywaną przez rzeźby, które zdominowały krajobraz. Co grób, to niska, nierzucająca się w oczy płyta, często bez nazwisk zmarłych, opatrzona jedynie inskrypcjami "Mama i Tata" albo "Nasza kochana Edytka". Czasem poniżej, mniejszymi literami, umieszczono dane zmarłego, ale nierzadko jedyną informacją jest ta, że leży tu "nasz najukochańszy". Jeśli już jest imię i nazwisko, to często pojawia się również profesja i wyrzeźbiony jej symbol, czasem wstążeczka w kolorach węgierskiej flagi przepasana przez płytę. Mniej więcej połowa grobów pozbawiona jest jakichkolwiek odniesień do religii - krzyża, napisu "świętej pamięci", tak więc groby nie stanowią ani dowodu religijności zmarłego ani rodziny, ani też nie pełnią funkcji "administracyjnej", a raczej li i jedynie sentymentalnego miejsca pamięci dla krewnych. Co ciekawe, niemała część nagrobków znajduje się za cmentarnym ogrodzeniem i nie są to te najbardziej opuszczone i zaniedbane.
Zaskakujące jest też, ze część grobów to jedynie kopczyk ziemi porośnięty trawą. Nie mam tu na myśli usypanej pośpiesznie i niedbale górki ziemi, ale raczej misterną konstrukcję na kształt dużej, prostokątnej babki z piasku o wysokości około pół metra i szerokości i długości standardowego grobu. Wyobraźcie sobie foremkę do piasku o wymiarach 50 cm na 2 metry na 1 metr. W myślach napełnijcie ją wilgotną ziemią, ubijcie dobrze, żeby babka się nie rozpadła i szybkim ruchem, zapamiętanym z dzieciństwa, zróbcie babkę. Teraz wystarczy obsiać trawą i dbać, żeby nie urosła za bardzo, przycinając regularnie. U wezgłowia wbijacie krzyż albo inną konstrukcję do powieszenia tabliczki i gotowe. Oczywiście nie sądzę, żeby tą metodą posługiwali się grabarze (gdyby tak było, chyba siedziałabym tam do najbliższego pogrzebu, żeby to zobaczyć), ale wrażenie jest dokładnie takie.
Na części grobów stoją rzeźbione słupy czy pale przywodzące na myśl totemy. W zakamarkach pamięci plącze mi się, że na studiach była o tym mowa. Koledzy Hungaryści, ktoś pamięta szczegóły?
No i jeszcze rzeźby. Przepiękne, załamujące ręce kobiety, skuleni mężczyźni, zadumane twarze, opuszczone w rozpaczy czy niemocy ręce. Zazwyczaj dotknięte zębem czasu, pokryte mchem i kurzem.
Jeden z najładniejszych i klimatycznych cmentarzy, jakie kiedykolwiek widziałam - Farkasréti Temető, położony w Budzie (autobus 8, przystanek Farkasréti Temető).
Zachwyca przede wszystkim ilością zieleni i szerokimi alejkami, które tworzą iluzję parku, a nie jedynie miejsca pochówku. Iluzje podtrzymywaną przez rzeźby, które zdominowały krajobraz. Co grób, to niska, nierzucająca się w oczy płyta, często bez nazwisk zmarłych, opatrzona jedynie inskrypcjami "Mama i Tata" albo "Nasza kochana Edytka". Czasem poniżej, mniejszymi literami, umieszczono dane zmarłego, ale nierzadko jedyną informacją jest ta, że leży tu "nasz najukochańszy". Jeśli już jest imię i nazwisko, to często pojawia się również profesja i wyrzeźbiony jej symbol, czasem wstążeczka w kolorach węgierskiej flagi przepasana przez płytę. Mniej więcej połowa grobów pozbawiona jest jakichkolwiek odniesień do religii - krzyża, napisu "świętej pamięci", tak więc groby nie stanowią ani dowodu religijności zmarłego ani rodziny, ani też nie pełnią funkcji "administracyjnej", a raczej li i jedynie sentymentalnego miejsca pamięci dla krewnych. Co ciekawe, niemała część nagrobków znajduje się za cmentarnym ogrodzeniem i nie są to te najbardziej opuszczone i zaniedbane.
Zaskakujące jest też, ze część grobów to jedynie kopczyk ziemi porośnięty trawą. Nie mam tu na myśli usypanej pośpiesznie i niedbale górki ziemi, ale raczej misterną konstrukcję na kształt dużej, prostokątnej babki z piasku o wysokości około pół metra i szerokości i długości standardowego grobu. Wyobraźcie sobie foremkę do piasku o wymiarach 50 cm na 2 metry na 1 metr. W myślach napełnijcie ją wilgotną ziemią, ubijcie dobrze, żeby babka się nie rozpadła i szybkim ruchem, zapamiętanym z dzieciństwa, zróbcie babkę. Teraz wystarczy obsiać trawą i dbać, żeby nie urosła za bardzo, przycinając regularnie. U wezgłowia wbijacie krzyż albo inną konstrukcję do powieszenia tabliczki i gotowe. Oczywiście nie sądzę, żeby tą metodą posługiwali się grabarze (gdyby tak było, chyba siedziałabym tam do najbliższego pogrzebu, żeby to zobaczyć), ale wrażenie jest dokładnie takie.
Na części grobów stoją rzeźbione słupy czy pale przywodzące na myśl totemy. W zakamarkach pamięci plącze mi się, że na studiach była o tym mowa. Koledzy Hungaryści, ktoś pamięta szczegóły?
No i jeszcze rzeźby. Przepiękne, załamujące ręce kobiety, skuleni mężczyźni, zadumane twarze, opuszczone w rozpaczy czy niemocy ręce. Zazwyczaj dotknięte zębem czasu, pokryte mchem i kurzem.
od pierwszego wejrzenia...
Mam go! Wypatrzyłam, znalazłam, dałam się oczarować i zakochałam się z miejsca. Na początku miałam pewne obawy, bo co to za miłość z internetu, rzeczywistość może rozczarować. Powtarzałam sobie - nie wkręcaj się, jeszcze może się okazać, że ci nie pasuje. No ale jak zobaczyłam te zdjęcia, to trudno było się nie wkręcić... Im bliżej pierwszego spotkania, tym więcej pytań się pojawiało. Nawet znajomym porozsyłałam zdjęcia z poleceniem - zobaczcie, jaki piękny.
Spotkanie zostało umówione w Újpeszcie, cóż, dzielnica dobra, jak każda inna. Stoję, rozglądam się. I nagle... Jest! O czasie, bez choćby minuty spóźnienia. To dobrze wróży. I już było wiadomo, że się nie pomyliłam. Zdjęcia ani opis nie były ani trochę przesadzone. I za chwilę razem podążaliśmy w stronę domu. Dość długi spacer, jak na pierwsze spotkanie. Trochę się pogubiliśmy, ale jakże miło jest zgubić się w dobrym towarzystwie. I to spojrzenie, jakim obdarzyła nas dziewczyna na przejściu dla pieszych... Skąd to spojrzenie? Nooo, takiej urody nie spotyka się na co dzień. Zresztą, sami oceńcie:
Spotkanie zostało umówione w Újpeszcie, cóż, dzielnica dobra, jak każda inna. Stoję, rozglądam się. I nagle... Jest! O czasie, bez choćby minuty spóźnienia. To dobrze wróży. I już było wiadomo, że się nie pomyliłam. Zdjęcia ani opis nie były ani trochę przesadzone. I za chwilę razem podążaliśmy w stronę domu. Dość długi spacer, jak na pierwsze spotkanie. Trochę się pogubiliśmy, ale jakże miło jest zgubić się w dobrym towarzystwie. I to spojrzenie, jakim obdarzyła nas dziewczyna na przejściu dla pieszych... Skąd to spojrzenie? Nooo, takiej urody nie spotyka się na co dzień. Zresztą, sami oceńcie:
Subskrybuj:
Posty (Atom)