niedziela, 29 grudnia 2013

Ratownik w kurtce albo Gwiazdy Egeru

Po dłuższej przerwie, spowodowanej zawirowaniami w życiu osobistym i zawodowym, powracam do relacji z moich zachwytów.


Dziś będzie o Egerszalók. Miejscowość położona na północy Węgier, kilka kilometrów od Egeru, znana z gorącego źródła i krajobrazu, jaki to źródło tworzy. Otóż gorąca woda o wysokiej zawartości wapnia po wypłynięciu na powierzchnię zostawia na niej osad, który wygląda mniej więcej tak:




Osad sprawia wrażenie śniegu lub lodu, co w połączeniu z parującą wodą o temperaturze ok. 60 stopni wprowadza zmysły w błąd i tworzy zadziwiające wrażenie, że gorąca woda obmywa lodowy brzeg. Z czasów studenckich pamiętam w tym miejscu coś w rodzaju jeziorka czy sadzawki, w której można było się pomoczyć, a potem przysiąść na pseudo-lodowym brzegu. Od tego czasu wiele się zmieniło, przy ujściu wody zbudowano wielki hotel, którego częścią jest, a jakże, kompleks spa (bilet całodobowy 4900 HUF, czyli jakieś 70-80 zeta, słowem niemało), zaś jedyną wadą hotelowego kąpieliska jest to, że (jak usłyszeliśmy „właśnie przekroczono limit wejść i na razie nie wpuszczają nikogo, może za godzinę". Nie chcieliśmy czekać godzinę, więc wróciliśmy do domu i ponownie przypuściliśmy atak po zmierzchu, jednak do basenu wciąż (a może ponownie) nie wpuszczano gości, tak więc pożegnaliśmy luksus i skierowaliśmy kroki w przeciwną stronę. Otóż tuż obok hotelowego spa działa odkryty kompleks basenów żywcem wyjęty z początku lat 90, który okazał się dużo bardziej gościnny, niż nie-wiem-ilu-gwiazdkowy hotel. Basen (nazwany pieszczotliwie przez J. "pocsolya", czyli kałużą) korzysta dokładnie z tej samej wody, co wyżej wspomniane spa, jednak zachowuje dumnie tradycje węgierskich basenów, które ja pamiętam ze studiów, czyli późnych lat 90, a J. z dzieciństwa, czyli z 80, odbyliśmy więc nostalgiczną podróż w czasie
Po kolei:
  • kompleks składa się z trzech baseników o temperaturze 35, 37 i 38 stopni, w żadnym więc się nie pływa, tylko moczy;
  • pan ratownik przechadza się po obiekcie ubrany od stóp do głów, łącznie z kurtką. Mam podejrzenia, że jakby ktoś się zaczął topić, to zanim ratownik się wyswobodzi ze wszystkich warstw, to już nie będzie trzeba się spieszyć...
  • ponieważ temperatura powietrza wynosiła około 7 stopni, wrażenie było jak ze skandynawskiego filmu – dużo pary, ludzie w basenach zanurzeni po samą szyję, piją, gadają, flirtują, gestykulują, a wszystko to we wszechobecnym zapachu wody leczniczej, czyli po naszemu zgniłego jaja;
  • no właśnie – piją – krawędź basenu obstawiona puszkami z piwem z nadreprezentacją marek czeskich i słowackich. Sami ulegliśmy pokusie i w czasie moczenia się w 38 stopniach chłodziliśmy się Złotym Bażantem. Prawdziwie twardzi zawodnicy łoili palinkę.
  • przebieralnie i toalety zorganizowano w kontenerach albo drewnianych budkach, absolutnie bezpretensjonalnie i bez dbałości o szczegóły;
  • najbardziej oblężonym miejscem całego mini-kompleksu basenowego była drewniana budka obwieszona lampkami choinkowymi mieszcząca bar. Stąd brało się rzeczonego Złotego Bażanta oraz zamawiało langosze, które panie na miejscu smażyły, a gdy skończyły, jedna wystawiała głowę przez brzwi i krzyczła "dwa langoszeeee ze śmietaaaaną i czosnkieeeem".
  • W kolejce do baru stali demokratycznie ci, co dopiero dotarli na basen (to ci okutani w czapki i szaliki) i ci, co zgłodnieli w trakcie kąpieli (ci w klapkach i kąpielówkach, ociekający wodą)
    Podsumowując – picie zimnego piwa będąc zanurzonym w gorącej wodzie, pod gołym niebem, po zmroku, pod koniec grudnia – bezcenne. Równać się z nim może jedynie jedzenie langoszy (których od lat nie jadam, bo za tłuste) pod prowizorycznym dachem drewnianego baru, w mokrym kostiumie kąpielowym.

Smaczku całej rozrywce dodaje fakt, że na basen poszliśmy pieszo, na przełaj, przez pola, wracaliśmy natomiast w kompletnej ciemności, co spowodowało, że zgubiliśmy się dwukrotnie i gdyby nie mapa w tablecie, chyba nigdy nie znaleźlibyśmy drogi powrotnej. Wyobraźcie sobie – dwie osoby, z wielkim plecakiem wypełniony mokrymi ręcznikami, lezą przez pola (i pisząc pola mam na myśli pola, czyli zaoraną ziemię), potykają się o bruzdy i świecą sobie Ipadem. W krzakach coś szeleści, z oddali słychać pojedyncze wrzaski dzikich ptaków, facet robi się trochę nerwowy (J.), a dziewczyna (ja) przypomina sobie film Blair Witch Project i zastanawia się, jak on się właściwie skończył. Droga miała raptem dwa kilometry. Szliśmy równą godzinę. Fakt, że w ogóle doszliśmy do domu, uczciliśmy winem Egri Csillag 2012 z winnicy Gála Tibora (polecam zapamiętać winnicę, bo wino przednie).

sobota, 9 listopada 2013

rowasz

Słyszeliście o makaronie - literkach? Na pewno.

Dziś wygrzebałam w necie zdjęcie opakowania węgierskiego makaronu - literek, wszystko fajnie, pszenica durum, tylko te literki jakieś takie...


Otóż są to literki rowaszu, czyli alfabetu, który był przez Węgrów używany zanim, jednocześnie z przyjęciem chrześcijaństwa, nie zaczęli posługiwać się łacinką.

Alfabet rovásírás, czyli po polsku rowaszu, znajdziecie tutaj:

Radość z sympatycznego pomysłu na pomidorową z rowaszem burzy tylko świadomość, jakie miejsce w obecnym życiu węgierskim pełni ten alfabet. Jest mianowicie wykorzystywany przez narodowców jako element promujący ich skrajne przekonania, używają go do zapisywania na plakatach czy ulotkach swych haseł. Trochę szkoda, że coś tak neutralnego i egalitarnego jak alfabet, będący własnością całego narodu, zaczęło funkcjonować w umysłach jako przekaźnik jednej tylko, skrajnej ideologii.

Nie tylko mnie ten problem męczy, istnieją artyści, którzy starają się nadać rowaszowi inne, różne od dotychczasowych, oblicza. Popatrzcie sami (zdjęcia zapożyczone z bloga Jeża Węgierskiego):


  
Można spróbować odczytać, trzeba tylko pamiętać, że czytamy z prawej do lewej. Dobrej zabawy!

niedziela, 27 października 2013

zbieżność nazw przypadkowa

Przy okazji śmierci gitarzysty György'a Pribila,o której przeczytałam w prasie, dowiedziałam się, że istnieje węgierski zespół Kimnowak. Zwróciło to moją uwagę z powodu zbieżności nazwy z polską formacją Kim Novak.

Węgierski Kimnowak to muzycy w tej chwili w średnim wieku, zaczynali w latach '80, grają mniej więcej tak: http://www.youtube.com/watch?v=4GzAk60SIS4&feature=player_detailpage

Na moje ucho trochę podobny styl do starego Myslovitz.

I dla porównania, polskie Kim Novak:
http://www.youtube.com/watch?v=4GzAk60SIS4&feature=player_detailpage

Szukając dalszych zbieżności trafiłam też na grupy o nazwach Punk Floid i Punk Floyd, nie zapominając oczywiście o naszej rodzimej Pink Freud, która towarzyszy mi wiernie na obczyźnie:
http://www.youtube.com/watch?v=G3mSX-pXTSA&list=PL91C207B757AD15A5


Budapest Aszfalt Projekt

Dzięki blogowi nieocenionego Jeża Węgierskiego (http://jezwegierski.blox.pl/html) odkryłam ostatnio Budapest Aszfalt Projekt, w skrócie BUPAP.

Jest to grupa zapaleńców, która organizuje wycieczki tematyczne do Budapeszcie, tu znajdziecie ich anglojęzyczną stronę.

Tematyka wycieczek daleka od turystycznego standardu zamykającego się w obiektach typu zamek - Plac Bohaterów - ulica Váci - Parlament i raczej nie przeznaczona dla tych, którzy odwiedzają miasto po raz pierwszy. Raczej dla freaków, którzy z uwagą będą słuchać, co podawano na obiad w dwudziestoleciu międzywojennym w dni, w które przychodziła praczka i co to był "dzienniczek służącej".

Jak można się domyślić po przytoczonych przykładach - tak, wzięłam udział w spacerze pt. "Puder i mydło - gdzie kąpał się peszteński mieszczanin". Temat na pierwszy rzut oka nudnawy, ale postanowiłam spróbować i okazało się to strzałem w dziesiątkę! Tematyka skupiona na codziennym życiu, daleka od historycznych faktów podawanych przez podręczniki. Dla socjologa, antropologa czy hungarofila - bezcenna.

Rzutem na taśmę poszliśmy jeszcze z M, czy raczej pojechaliśmy, bo tym razem wycieczka była rowerowa, na spacer "Zamiast mitów - 56", czyli przejazd pomiędzy tymi punktami miasta, które odegrały największą rolę w powstaniu w 1956. Dotychczas żyłam w błędnej świadomości, że wszystkie pomniki z poprzedniej epoki zostały grzecznie przetransportowane do Parku Pomników (http://www.mementopark.hu/), ale dowiedziałam się, że nie wszystkie. Stalin nie miał tyle szczęścia, przyciągnęli do na plac Lujzy Blahy i roznieśli na kawałki.

Już zacieram ręce na kolejne wycieczki BUPAP-u, szczególnie te poświęcone street artowi i Żydom.

piątek, 18 października 2013

Co może być narodowe?

"Pytanie to w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało".

Zastanawialiście się kiedyś, co może być narodowe? No jasne, hymn narodowy, zgromadzenia narodowe, powstanie narodowe i parę innych podniosłych rzeczy. To w Polsce. Bo na Węgrzech narodowe może być wszystko. Nawet sklep z papierosami. Otóż od kilku miesięcy papierosów czy tytoniu nie można kupić w spożywczaku, na stacji benzynowej czy w kiosku, tylko w sklepie tytoniowym. Narodowym, rzecz jasna. Logo wygląda tak:

Nazwa głosi, że to "narodowy sklep z tytoniem", w dolnej części znaku obecne są kolory narodowe, a Węgrzy w zwyczajnej rozmowie między znajomymi używają pełnej nazwy, nie skracając jej po prostu do "sklepu z tytoniem". Dziś zostałam zaczepiona na ulicy pytaniem "Nie widziałaś gdzieś po drodze narodowego sklepu z tytoniem?"

Ba, narodowa może być nawet moja dzisiejsza kolacja, no jak inaczej nazwać posiłek złożony z "bochenka naszego narodu" i serka o "całkowicie węgierskim smaku"?




czwartek, 17 października 2013

23 października

I jak co roku zbliża się 23 października - dzień święta narodowego na Węgrzech upamiętniającego powstanie z 1956 roku. I jak co roku odbędą się marsze środowisk z przeciwnych stron politycznej sceny.

Dwa lata temu przeciwnicy obecnego (wciąż) rządu nagrali piosenkę i nakręcili klip pod tytułem "Nem tetszik a rendszer", czyli "Nie podoba mi się system", w którym wyliczają, co im się w kraju nie podoba.
Nem tetszik a rendszer.

Co się nie podobało? To, że dyplomy ukończenia szkół nie mają żadnej wartości, ze Węgrzy muszą emigrować, że wszyscy się boją, że "w moim imieniu robią głupoty", że biedni muszą za wszystko płacić, itd, itd. Moją ulubioną frazą z tekstu jest  zaczerpnięte z Madácha "Sok az az eszkimó, kevés a fóka" ("Wielu Eskimosów, mało fok"), tutaj w brzmieniu "Kevés az eszkimó, kevés a fóka" (więc i Eskimosów i fok mało) 

W tym roku manifestacja otrzymała tytuł "A szabadság összeköt 1956-2013", czyli "Wolność łączy 1956-2013", link do wydarzenia tutaj.

Zdjęcie w tle przedstawia między innymi transparenty z napisami "MINIszterelnök", czyli "MINIpremier" (Miniszterelnök to po węgiersku premier) oraz "Rezsimcsökkentés", co jest bardzo zgrabną grą słowną z użyciem głównego hasła używanego obecnie przez rząd, czyli "rezsicsökkentés" - zmniejszenie opłat za mieszkanie (za gaz, wodę, etc). "Rezsimcsökkentés" zatem to poluzowanie reżimu.

Przypomnę tylko, że w roku 2006 zorganizowano prezentację pojazdów, które zostały wytoczone na ulice pięćdziesiąt lat wcześniej. Wieść gminna głosi, że jeden z bardziej żywotnych kombatantów pamiętających jeszcze, jak się uruchamia czołg, zrobił to ku uciesze gawiedzi i przerażeniu służb porządkowych. 

Znalazło to od razu oddźwięk w literaturze. Noémi Szécsi w powieści "Utolsó kentaur" opisuje to następująco (tłumaczenie moje):

"Kropotkin zatrzymał się na przystanku tramwaju 47 na placu Deáka, bo stamtąd miał całkiem ciekawy widok. Na ulicy Bajcsy-Zsilinszky'ego, naprzeciwko grupy, w której walczył Machno, stali policjanci uzbrojeni w tarcze, zaś z bocznej ulicy obserwowały ich setki gapiów. W parku urządzonym w miejscu zburzonych bud na placu Deáka zorganizowana była wystawa ku czci rewolucji, złożona z obrazów przedstawiających ciemiężycieli i bojowników o wolność. Treść wystawy miała niebezpiecznie wiele analogii z aktualną sytuacją, atmosfera była tak naelektryzowana, że aż iskrzyło. Napis WOLNOŚĆ ułożony z liter wielkości człowieka i czołg z epoki oddany w ręce młodzieży czekały tylko w napięciu, aż przyjdzie im odegrać swoją rolę.
Bakunin już dał znać, że niedługo przyjedzie, Kropotkin zadzwonił więc do Emmy Goldman, z którą od lata stanowili parę. Chociaż czuł, że jego starania nie przyniosą należytego efektu, to jednak chciał dzielić przeżycia z ukochaną kobietą.
- Gdzie możemy się spotkać? Musisz to zobaczyć!
- Nie mogę przyjechać do Pesztu. Mama rano zawiozła mnie do Budy, do babci.
- No i? Urwij się.
- Zabroniła mi. W Peszcie jest teraz niebezpiecznie.
- Nie rozśmieszaj mnie. To bzdura. - powiedział zdenerwowany Kropotkin i pomyślał o matce Emmy Goldman, którą w myślach nazywał już „głupią matką Emmy”. Dotychczas wszystkie dziewczyny miały „urocze mamy”, ale to już się skończyło, od teraz każda kobieta ma „głupią matkę”.
- Dobra, więc nie przejdziesz do historii, do cholery! - warknął do telefonu i się rozłączył. Ale później, obserwując krążące w powietrzu helikoptery i czarne postaci stojące na dachach, wysłał jej parę miłosnych SMS-ów.
Bakunin nie dotarł. Zatrzymał się w miejscu, z którego mógł obserwować potyczkę grupy anarchistów z policją i nie chciał się stąd ruszać. Kropotkin patrzył oczarowany, jak walczący zabierają białe litery napisu WOLNOŚĆ, znajdującego się koło straży pożarnej i budują z nich barykadę. Robiło się coraz ciekawiej, więc ignorując zdrowy rozsądek (mieli telefony u różnych operatorów) zadzwonił do Bakunina i zdali sobie długą relację z tego, co się u nich dzieje. Bakunin powiedział, że ze swojego punktu obserwacyjnego widzi Machno w swetrze w paski, w którym wygląda jak Pszczółka Maja (Machno zdjął kurtkę, pod nią miał gruby sweter z rodzaju takich, w jakich chodzi się latem i zimą), jak śmiejąc się, drażni policjantów, prawdopodobnie rzucając grubymi słowami i rewolucyjnymi sloganami, a w ręku ściska kawałek bruku.
Jeszcze nie zdążyli się rozłączyć, gdy czołg ruszył.
- Cholera, cholera, cholera! - wrzeszczał do telefonu Kropotkin, który stał bliżej. Później Bakunin często powtarzał, że całe życie będzie żałował, iż nie mógł zobaczyć, jak czołg pokonał kilka metrów przy akompaniamencie krzyku tłumu. Zanim się zorientował, w pojeździe skończyła się benzyna i stanął.
Nagle wydarzenia przyspieszyły. Policjanci, otrzymawszy rozkaz lub po prostu straciwszy cierpliwość, przystąpili do ataku. Wojna pozycyjna dobiegła końca, postaci w kominiarkach, dzierżące tarcze z pleksi ruszyły na gestykulującą przed ich nosami grupę, na gapiów za ich plecami i na rozchodzących się już uczestników zgromadzenia na placu Astoria.
Kropotkin nie wierzył własnym oczom, że racjonalni ludzie władzy działają w tak irracjonalny sposób i traktują tak samo i smutnych uczestników zgromadzenia i jego przeciwników i zwykłych gapiów. Ale nie było czasu na niedowierzanie, bo nad głowami właśnie rozpylono gaz łzawiący.

Na wpół oślepiony wsiadł na rower. Zawahał się, kołatało mu w głowie pytanie, co stało się z innymi? Chciał być z nimi. Ale za nim już kłębił się dym, świszczały gumowe pociski, ludzie biegali. Odezwała się w nim potrzeba ucieczki. Znów wskoczył na rower, ale samotne przechodzenie przez to dające siłę przeżycie, przez to poczucie, że stoi po stronie sprawiedliwości i walczy o wolność, byłoby męką. Kręcił się, prychał, śmiał się histerycznie."


poniedziałek, 7 października 2013

Najnowszy film Jánosa Szásza

Niedawno na ekrany węgierskich kin trafił najnowszy obraz Jánosa Szásza. Reżyser znany jest części polskich widzów, wystarczy przypomnieć jego "Braci Witmanów" ("Witman fiúk") z 1997 roku ze świetną rolą Dominiki Ostałowskiej oraz późniejsze "Opium: dziennik kobiety szalonej" ("Ópium: egy elmebeteg nő naplója"), pokazywane na Festiwalu Nowe Horyzonty w 2008 roku.

Ostatni obraz Szásza nosi tytuł ""A nagy füzet", czyli "Duży zeszyt". Tytułowy przedmiot zostaje sprezentowany kilkuletnim bliźniakom przez ojca (bardzo dobra rola znanego z "Festen" Ulricha Thomsena, który pojawił się też w wyżej wspomnianym "Opium"), gdy ten, w pierwszej połowie lat czterdziestych, wyrusza na wojnę. Chłopcy mają zapisywać w notesie wszystko, co się u nich dzieje, co usłyszą, zobaczą, czego się dowiedzą, słowem ma być namiastką rodzica podczas jego, któż wie jak długiej, nieobecności. Jak można wnosić z czasów, w których rozgrywa się historia, wydarzenia, które za chwile staną się udziałem bliźniaków, nie należą do łatwych. Wystarczy wspomnieć, że zostają przez matkę umieszczeni na wsi, u babki, która mimo, że widzi ich pierwszy raz w życiu, nie znosi z całego serca od pierwszej minuty, racjonuje pożywienie i nie zwraca się do chłopców inaczej niż "sukinsynu". Widz nie wie, co wydarzyło się w przeszłości w tej rodzinie, ale cokolwiek to nie było, musiało być przerażające. Taka nienawiść nie rodzi się z powodu błahostek.

Bracia (co znamienne, przez cały film nie dowiadujemy się nawet, jak mają na imię) sumiennie wypełniają przyrzeczenie dane ojcu i zapełniają kolejne strony zeszytu opisami potwornej codzienności i rysunkami żołnierza strzelającego do ofiary (nie żałują przy tym czerwonej kredki i kolejne etapy rozwoju sytuacji szkicują w samym roku kartek, tak aby przy szybkim przekartkowaniu stworzyć wrażenie animacji). Gdy w akcie zemsty zabijają najpiękniejszego kurczaka babki, z niemałą satysfakcją wklejają do zeszytu zakrwawione pióra.

Dla miłośników Jánosa Szásza kolejne potwierdzenie jego niezłej formy, dla nieznających jego filmów - mocne uderzenie. Film na razie nie do zobaczenia w Polsce, ale zdajmy się na Romana Gutka. Tu znajdziecie trailer.



niedziela, 6 października 2013

Pchli targ

Poproszona przez E. o znalezienie starych czasopism skierowałam się w stronę Városliget, gdzie od lat, na terenie Petőfi Csarnok, działa targ staroci.

Drugim motywem wizyty była potrzeba kupienia lustra. Zwykłego, dużego, ściennego lustra obejmującego całą sylwetkę. Starałam się nie myśleć, jak je potem przetransportuję na rowerze przez pół miasta, przyjmując metodę wyznaczania celów pośrednich - na razie mam kupić lustro, kolejnymi wyzwaniami będę się martwić, jak się uporam z tym.

Na pchlim targu, jak to na pchlim targu, można kupić wszystko. Albo prawie. Na pewno to, co następuje: niekompletne puzzle, komputery z lat osiemdziesiątych, kołdry, wieszaki, rozwiązane krzyżówki, kalendarze sprzed dekady, zegary, misie bez oka, książki od dziewiętnastowiecznych po współczesne, monety i banknoty, lekarstwa, pisma porno, lalki bez nogi, zdjęcia przodków, ramy do obrazów, długopisy, komiksy, kable sieciowe, znaczki pocztowe, telefony komórkowe - przegląd modeli z ostatnich dwudziestu lat, koraliki luzem, maszyny do pisania, koniki na biegunach, keybordy, znaczki "wzorowy pracownik", szydełkowe serwety, paszporty brytyjskie i amerykańskie (kompletne, ze zdjęciem i wszystkimi danymi), na wpół zużyte opakowania kosmetyków, filiżanki, aparaty fotograficzne, ołówki na wkład, obrazy, kartki pocztowe już wypisane i doręczone, sztućce w kompletach i luzem, garnki, układanki, ordery, komiksy, zeszyty szkolne, buty (nadające się jedynie na aukcję na Allegro pt "superbuty zejściowe do piwnicy"), klocki, wózki dla lalek, domki dla Barbie, skakanki, telewizory, piloty, sznurówki, meble, walizki, czasopisma dla E.

Czego na pewno nie można kupić? Lustra. Zwykłego, dużego, ściennego lustra obejmującego całą sylwetkę.










wtorek, 1 października 2013

Cmentarz Farkasréti

Dziś będzie nostalgicznie.

Jeden z najładniejszych i klimatycznych cmentarzy, jakie kiedykolwiek widziałam - Farkasréti Temető, położony w Budzie (autobus 8, przystanek Farkasréti Temető).

Zachwyca przede wszystkim ilością zieleni i szerokimi alejkami, które tworzą iluzję parku, a nie jedynie miejsca pochówku. Iluzje podtrzymywaną przez rzeźby, które zdominowały krajobraz. Co grób, to niska, nierzucająca się w oczy płyta, często bez nazwisk zmarłych, opatrzona jedynie inskrypcjami "Mama i Tata" albo "Nasza kochana Edytka". Czasem poniżej, mniejszymi literami, umieszczono dane zmarłego, ale nierzadko jedyną informacją jest ta, że leży tu "nasz najukochańszy". Jeśli już jest imię i nazwisko, to często pojawia się również profesja i wyrzeźbiony jej symbol, czasem wstążeczka w kolorach węgierskiej flagi przepasana przez płytę. Mniej więcej połowa grobów pozbawiona jest jakichkolwiek odniesień do religii - krzyża, napisu "świętej pamięci", tak więc groby nie stanowią ani dowodu religijności zmarłego ani rodziny, ani też nie pełnią funkcji "administracyjnej", a raczej li i jedynie sentymentalnego miejsca pamięci dla krewnych. Co ciekawe, niemała część nagrobków znajduje się za cmentarnym ogrodzeniem i nie są to te najbardziej opuszczone i zaniedbane.

Zaskakujące jest też, ze część grobów to jedynie kopczyk ziemi porośnięty trawą. Nie mam tu na myśli usypanej pośpiesznie i niedbale górki ziemi, ale raczej misterną konstrukcję na kształt dużej, prostokątnej babki z piasku o wysokości około pół metra i szerokości i długości standardowego grobu. Wyobraźcie sobie foremkę do piasku o wymiarach 50 cm na 2 metry na 1 metr. W myślach napełnijcie ją wilgotną ziemią, ubijcie dobrze, żeby babka się nie rozpadła i szybkim ruchem, zapamiętanym z dzieciństwa, zróbcie babkę. Teraz wystarczy obsiać trawą i dbać, żeby nie urosła za bardzo, przycinając regularnie. U wezgłowia wbijacie krzyż albo inną konstrukcję do powieszenia tabliczki i gotowe. Oczywiście nie sądzę, żeby tą metodą posługiwali się grabarze (gdyby tak było, chyba siedziałabym tam do najbliższego pogrzebu, żeby to zobaczyć), ale wrażenie jest dokładnie takie.

Na części grobów stoją rzeźbione słupy czy pale przywodzące na myśl totemy. W zakamarkach pamięci plącze mi się, że na studiach była o tym mowa. Koledzy Hungaryści, ktoś pamięta szczegóły?

No i jeszcze rzeźby. Przepiękne, załamujące ręce kobiety, skuleni mężczyźni, zadumane twarze, opuszczone w rozpaczy czy niemocy ręce. Zazwyczaj dotknięte zębem czasu, pokryte mchem i kurzem.











od pierwszego wejrzenia...

Mam go! Wypatrzyłam, znalazłam, dałam się oczarować i zakochałam się z miejsca. Na początku miałam pewne obawy, bo co to za miłość z internetu, rzeczywistość może rozczarować. Powtarzałam sobie - nie wkręcaj się, jeszcze może się okazać, że ci nie pasuje. No ale jak zobaczyłam te zdjęcia, to trudno było się nie wkręcić... Im bliżej pierwszego spotkania, tym więcej pytań się pojawiało. Nawet znajomym porozsyłałam zdjęcia z poleceniem - zobaczcie, jaki piękny.
Spotkanie zostało umówione w Újpeszcie, cóż, dzielnica dobra, jak każda inna. Stoję, rozglądam się. I nagle... Jest! O czasie, bez choćby minuty spóźnienia. To dobrze wróży. I już było wiadomo, że się nie pomyliłam. Zdjęcia ani opis nie były ani trochę przesadzone. I za chwilę razem podążaliśmy w stronę domu. Dość długi spacer, jak na pierwsze spotkanie. Trochę się pogubiliśmy, ale jakże miło jest zgubić się w dobrym towarzystwie. I to spojrzenie, jakim obdarzyła nas dziewczyna na przejściu dla pieszych... Skąd to spojrzenie? Nooo, takiej urody nie spotyka się na co dzień. Zresztą, sami oceńcie:


















sobota, 28 września 2013

zaskoczenia



Dwa tygodnie instalowania się w nowym miejscu przynoszą zaskoczenia albo wyciągają z zakamarków pamięci urywki wspomnień i powodują myśl "już zapomniałam, jak tu jest". Jakie zaskoczenia? O, takie:


- sklepy rowerowe otwarte od poniedziałku do czwartku od 10 do 18. W piątek krócej. W sobotę zamknięte, mimo że otwarte (tzn. na stronie podana jest informacja o sobotnich godzinach otwarcia, a w realu okazuje się, że wtedy właśnie sklep jest zamknięty na cztery spusty, krata spuszczona, pozamiatane).

Za co oni kupują te wszystkie rowery, których na ulicach jest mnóstwo, skoro mogą to zrobić jedynie w godzinach, w których powinni pracować?


- w wyżej wymienionym sklepie (jak już dopadłam klamki o 17.45 w poniedziałek) przemiły chłopak wyciągnął mi z końca magazynu rower, który sobie wypatrzyłam na stronie, ostrzegając że "wiesz, chyba będzie na ciebie za mały" i nie usiłował mi go wcisnąć, tylko po prostu powiedział "Nie będzie ci się wygodnie jeździć, przyjdź w przyszłym tygodniu, może się coś pojawi"


- kelnerka w zagłębiu klubowym podeszła do stolika po 20 minutach czekania (mimo że wcześniej byłam przy barze i powiedziano mi, że ktoś podejdzie. No faktycznie, ktoś w końcu podszedł.) z pytaniem czy tylko wyszliśmy zapalić, czy chcemy zamówić. Po złożeniu zamówienia nie było jej kolejne 20 minut, więc i nas już nie było.


- kierowca samochodu w małej, jednokierunkowej uliczce widząc, że stoję na chodniku i patrzę na drugą stronę ulicy zatrzymuje się i mnie przepuszcza zanim wykonam jakikolwiek ruch świadczący o chęci przekroczenia jezdni


- kierowca autobusu, którego na pętli zapytałam, gdzie mam wysiąść, żeby się dostać do szpitala Bajcsy-Zsilinszky'ego, mówiący przez megafon na cały autobus: „Pani, która chciała do szpitala in Bajcsy-Zsilinszky'ego, powinna tu wysiąść, przejść na drugą stronę ulicy i skręcić w lewo.”


- otwarcie zwykłego konta w banku (bez lokaty, kredytu, debetu ani innych cudów) zajmuje (uwaga!) godzinę i dziesięć minut i kończy się ustaleniem, że dostęp przez internet uruchomimy następnym razem, bo ja już naprawdę muszę do pracy. Zaznaczam, że czas nie była absolutnie spowodowany moim obywatelstwem, brakiem lakcímkártya (karty zamieszkania) czy w ogóle moją sytuacją. Dociera do mnie też ta smutna prawda, że:

1. za wypłatę z bankomatu (własnego banku) się płaci

2. za wypłatę z obcego bankomatu płaci się jeszcze więcej

3. za wypłatę w okienku płaci się najwięcej

4. jak donoszą ci, którzy dostają pensję w euro - za wymianę w bankomacie płaci się 0,3% transakcji

5. za przelewy się płaci.

To oznacza, że po dziesięciu latach życia prawie bezgotówkowego należy się przestawić na poprzednie tory


- ogrzewanie w mieszkaniu zostaje włączone w połowie września przy temperaturze za zewnątrz w ciągu dnia około 20 stopni, zaś w nocy około 15.


- wychodząc na spacer można natknąć się przy śmietniku na zabytki dziennikarstwa sprzed 35 lat! Numery "Népszabadság", "Mozgó világ" i "Szovjet irodalom" z 79 roku! Na kilogramy!!!






















- idąc na spacer w innym kierunku można zauważyć na murze swojsko brzmiące "Nic o nas bez nas":






- itd, itd...

czas na kulturę

Zakończywszy etap rozpakowywania kartonów i instalowania się w nowym miejscu zaczęłam oddawać się innym rozrywkom, niż wycieczki do IKEI (notabene IKEA najlepszym przyjacielem emigranta) i pierwsze po latach spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi.

Czas na prawdziwe życie tubylca. A jak prawdziwe życie, to i kultura. Pierwszy post będzie zatem o kulturze.

Węgierskie Muzeum Narodowe uczciło setną rocznicę urodzin Roberta Capy wystawą na jego cześć:

http://www.hnm.hu/hu/kiall/Exhibition.php?ID=117302

Robert Capa był fotografem węgierskiego pochodzenia, reporterem wojennym i autorem przytaczanego często powiedzenia "Jeśli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie byłeś wystarczająco blisko" ("Ha nem elég jók a képeid, nem voltál elég közel"). Uczestniczył jako reporter w czterech wojnach, na jednej z nich zginął.

Wystawa w WMN jest świetna, bogata i zorganizowana z pomysłem. Zazwyczaj czarno-białe zdjęcia bronią się same i świetnie wyglądają nawet pozbawione jakiejkolwiek scenografii (co często wykorzystują organizatorzy wystaw fotograficznych), tu jednak zadbano o wystrój sal i sposób ekspozycji. Oczywiście reprodukcje zdjęć wraz z opisami umieszczono na ścianach i specjalnie do tego celu przygotowanych konstrukcja, ale oprócz tego znajdziemy tu:
- stolik karciany z opisem hazardowych upodobań Capy (do tego też nawiązuje tytuł wystawy - A játékos, czyli Gracz)
-  wojskowy namiot z polowym laboratorium fotograficznym
- wannę z opisem porannego rytuału artysty, czyli wylegiwaniem się w niej po 2-3 godziny co dzień, co czyniło życie z nim w jednym mieszkaniu mocno uciążliwe. A konkretniej - w mieszkaniu z tylko jedną łazienką.
- gazety węgiersko-, francusko- i angielskojęzyczne drukujące jego zdjęcia
- garść osobistych opinii i wspomnień o Capie autorstwa innych znanych i lubianych, jak Henri Cartier-Bressons i Ernest Heminway, w tym cudownie bezużyteczną notkę o tym, że Capa urodził się z sześcioma palcami u jednej z rąk.

Wśród zdjęć (świetne! świetne!) jest wiele ukazujących uciekających cywilów, kobiety z głowami ogolonymi za karę za kontakty z Niemcami, tulące do siebie niemowlęta z tych związków i przerażonych indonezyjskich wieśniaków. Kilka zdjęć przedstawia autentyczną śmierć (snajper przy karabinie maszynowym stojący na balkonie, sfotografowany z wnętrza mieszkania i na drugim ujęciu ten sam chłopak leżący na podłodze z głową w kałuży krwi, a jego miejsce przy karabinie zajęte już przez kolejnego).

I najsłynniejszy "Padający żołnierz":



W ostatniej sali, tuż przy wyjściu, zwiedzający mogli zostawić swoją opinię o wystawie, jednak nie w formie tradycyjnego wpisu do księgi pamiątkowej, ale notatki, którą należało własnoręcznie wystukać na kilkudziesięcioletniej maszynie do pisania.